Od samego rana wielkie oczekiwanie i podekscytowanie - Park Terelj. Po przebrnięciu przez miasto, co w dotychczasowym zetknięciu się z ruchem drogowym w wielu krajach, tutaj stanowiło atrakcję i dosłowną walkę o każdy centymetr drogi. Za miastem coraz większe skupiska dymiących jurt i skleconych niedbale drewnianych zagród. Potem już stada kóz, baranów mongolskich, dziwnych krów i, pasących sie dziko, koni Przewalskiego. Mgliste poranki, tutaj przeradzają się w słoneczne dni. Opłata wynosi nas 3000 Tugrików. Kilka postojów dostarcza doskonałego materiału do zdjęć i dla nas samych - niepowtarzalnych widoków formacji skalnych. Na miejscu znajduje się kilkadziesiąt jurt wraz z pasterzami, u których jemy bardzo ciekawy lunch. Podczas spaceru po dolinie wspinamy się na okoliczne skalne wzniesienia. Góry otaczające Ulaan Baator sięgają 2700 m.n.p.m. Około 16 jesteśmy już z powrotem w stolicy. Na wieczorny posiłek postanawiamy się wybrać do "Modern Nomad" - mongolskiej restauracji, w której stołują się zarówno rodzimi Mongołowie jak i turyści. W drzwiach wita nas klaun - przebrany odźwierny, cały wystrój wnętrza jest już mocno świąteczny. Zestaw pierożków nadziewanych mięsem jagnięcym i warzywami wydał nam sie najodpowiedniejszy. Jeszcze spacer na plac Suche Bator i powrót do hostelu - psychiczne i fizyczne przygotowanie do jutrzejszego powrotu na trasę. Kolejna bitwa z pchłami przegrana pod osłoną niespokojnej nocy