Nasze doświadczenie z mongolskim stopem zaczyna się po dojściu na pieszo na obrzeża miasta. Chodzenie na własnych nogach jest tu chyba niepopularne, bo od samego centrum musieliśmy wręcz odganiać wszędobylskich bursiarzy i taksówkarzy. Mają mgliste pojęcie o idei autostopu. Oczywiście, wszyscy chętni do pomocy, ale podwożą na dworzec kolejowy i zapewniają nam ponowne piesze pokonywanie trasy na wylotówkę. 16 stopni mrozu i słońce sprzyja nam jednak – zatrzymuje się wesoły Mongoł i transportowym Isusu podwozi nas jakieś 40 km. Dalej, bez wstępnych tłumaczeń przejmuje nas trzyosobowa rodzinka z psem – zostaliśmy wręcz wepchnięci do samochodu. Przez otaczające nas juz pustynne krajobrazy dosłownie płynęliśmy - dookoła stada koni i pustkowie. Dotarliśmy aż do Cujv - to 180 km od Ulaan Baatar, ale tam znowu wysadzono nas na dworcu. Tymczasem pewien Mongoł mówiący po rosyjsku wskazuje nam drogę na południe - i ostrzega, że się zaraz skończy. Nasza mapa twierdzi jednak coś innego, więc, pełni zaufania do kartograficznych wynalazków cywilizacji, wychodzimy na obrzeża mieściny. Całkiem spore wyzwanie - średni czas przejścia na obrzeża z obładowanymi plecakami to od 1/2 h do 1,5h. Pusto: mała stacja benzynowa, skrzyżowanie dróg... Po głównej drodze krajowej przez 2 godziny przejeżdżają może ze trzy samochody. Mamy szczęście – ok. 16:00, Toyota Land Cruiser jedzie 80 km dalej. To, co mieliśmy przeżyć upchani na tyle samochodu z bagażami i niezupełnie świeżym Mongołem, zapadnie nam w pamięć do końca życia. Towarzyszy nam zachód słońca, kiedy rzeczywiście asfalt się kończy i przed nami ukaże się krajobraz pustynnego off-road’u. Potworne mdłości, spotęgowane dodatkowo końskim mięsem z cebulą z plastikowego kubełka, którym nas co chwilę częstowano, towarzyszą nam przez ok 60 km - wbrew pozorom to bardzo długo. Rozbawiony kierowca i pozostała dwójka potwierdzają poprzednie informacje - tutaj jest wiele dróg, każdy jeździ swoją. Rzeczywiście - na szerokości kilku kilometrów widać kilka smug pozostawionych przez koła samochodów, my na jednej z nich – wokół tylko pustka. Małe światełko na horyzoncie kieruje nas do chatki, gdzie zostajemy poczęstowani miską pysznej koniny z kluskami i ziemniakami, do tego soloną herbatą i pięćdziesiątką krajowej wódki. Po raz kolejny słyszymy opowieści o rozciągającej się dookoła pustyni. Szanse na dalsze autostopowanie - ZEROWE! Pociąg do Zaiman Ud odjeżdża o 23:40, dostajemy bilety "obsze", czyli na publiczną najniższą klasę. Partyjka w karty w dworcowej poczekalni z liczną, acz nieśmiałą publicznością. Do wagonu nr 16 dostaliśmy się w ostatniej chwili, biegnąc po piasku pustynnym między torami. Przeciągi, potworny hałas i wrzaski, wszędzie czarne skośne oczy, których właściciele co chwila przysiadają przy naszej koi nie wróżą spokojnego wypoczynku. O 7:30 rano mamy przekraczać granice z Chinami.