.................................................................................................................................
Pierwsze co widzimy tuż po przebudzeniu to drogowskaz - Ufa 150 km. Dobry znak. Powoli wjeżdżamy w Ural - ukształtowanie terenu diametralnie się zmienia. Drogi wciąż asfaltowe, a benzyna 95 za jedyne 23 ruble. Zatrzymujemy się na śniadanie - makaron z żylastym gulaszem, a do tego "czai". Wodę czerpiemy z przydrożnego źródła - znakomita. Jest chłodniej, ale pogoda jak na tę porę roku zadziwia nawet Rosjan - brak śniegu, względnie ciepło, około 0 stopni, choć na bagnach przy drodze są już lodowe placki. Krajobraz nieustannie brunatno-szary. Kolorów dodają tylko chwilowe prześwity słońca i CPN-y świecące neonami i barwnymi reklamami coca-coli.
Na jednym z większych podjazdów coś nam się psuje w ciężarówce – jak się okazuje to wał w reduktorze. Sprawa poważna, tymczasem na dworze robi się już ciemno. Zdesperowany Wladimir na nachyleniu 10% włazi pod maszynę podreperować nieco, żebyśmy się dotoczyli chociaż do najbliższego miejsca postoju - jakieś 500 m. Mi zostało przydzielone męskie zadanie – mam iść za tirem z żelazną blokadą, żeby w razie przystanku pojazd nie stoczył nam się niespodziewanie do punktu wyjścia. Trzy razy musiałem wetknąć blokadę pod 30-tonowego olbrzyma. Udało się - jesteśmy na szczycie wzgórza, na postoju. "Sibirskaja Korona", suszone sardynki i kolejny nocleg – naszego tira naprawimy nazajutrz. W barze poznajemy dwóch Kazachów - kierowców innych zepsutych ciężarówek i Laurę – młodą kucharkę zafascynowaną obcokrajowcami. Zasypiamy
z nadzieja na lepsze jutro.