Za nami ciężka, prawie bezsenna noc.
Jesteśmy w Pekinie.
NARESZCIE!!!
To już koniec naszej tułaczki, a może początek następnej?
Kierujemy się w gąszcz ulic na poszukiwanie metra i wskazanego w przewodniku hostelu. Na zegarkach jakaś nieboska godzina, nam potrzeba snu, a do tego niezbędny czasami, zwłaszcza w grudniu, jest dach nad głową. Korzystając z poprzednich doświadczeń szukamy w pobliżu jakiegoś ekskluzywnego hotelu, aby tam zasięgnąć języka. Nie zawiedliśmy się, hotelowy boy w grzecznym mundurku, postanawia nas zaprowadzić na ulicę, gdzie znajduje się nasz hostel. Trafiamy do pokoju z czarnoskórym Kanadyjczykiem Jeffem i Brytyjczykiem z Liverpoolu - nauczycielami angielskiego. Zdaje się, że większość obcokrajowców pracuje tu w szkołach językowych. Nasi współlokatorzy okazują się imprezowi. Po dwóch godzinach snu otrzymujemy pierwszą propozycję drinka, ale odmawiamy. Za to zaproszenie na śniadanie już chętnie przyjmujemy. Wspólnie ruszamy na halę targową coś zjeść. Ostra zupa rybna skutecznie poprawiła naszą termikę, przyjemnie rozpływając się po naszych wnętrznościach. Wracamy do hostelu z zamiarem skontaktowania się ze znalezionym na cauchsurfing’u przyszłym gospodarzem. Sukces. Wszystko ustalone. Ma nas zgarnąć jutro do swojego apartamentu.
O niebo bardziej spokojni ruszamy więc na podbój Pekinu. Ciągle nam trudno uwierzyć, że wreszcie tu jesteśmy, że dojechaliśmy cali i zdrowi, że to dopiero 26 dzień naszej Expedycji, że może nam się uda wrócić do domu na Święta. Tymczasem cieszymy się jak dzieci na każdą możliwość obcowania z egzotyczną kulturą Chin. Riksza obwozi nas dookoła Zakazanego Miasta, uśmiech Mao Zedonga towarzyszy nam przy romantycznym spacerze po placu Tiananmen, uliczni handlarze, przekrzykując się nawzajem, proponują nam swoje smakołyki. Wszędzie kolorowo, hałaśliwie i pachnąco. Zasypiamy z nadzieją na dobre jutro. Nawet bucząca i postukująca klimatyzacja w piwnicznym pokoiku nie przeszkodziła nam tym razem w natychmiastowym zaśnięciu.