Wielki dzień na wielką przeprowadzkę. Nasz gospodarz ma na imię Ryan. Dziś niedziela, wolna od pracy, więc ma nawet dużo czasu dla swoich gości. Trzeba przyznać, że jest świetnym przewodnikiem i wręcz naszym mentorem, jeśli chodzi o sprawy kulinarne. Nie mija nawet chwila, a przed nami stoją już dymiące półmiski z wybornymi daniami - tym razem kompozycja potraw była strzałem w dziesiątkę! I po raz pierwszy wiemy dokładnie, co jemy. Idąc za ciosem, jedziemy najpierw do Klasztoru Lamajskiego. Podobno magiczne miejsce. Już w stacji metra da się wyczuć pachnącą, wszechobecną woń kadzideł, które palone są na dziedzińcach klasztornych. Od podziwiania, zwłaszcza posągów i bogatych zdobień, aż bolą oczy. Dla odpoczynku i zachowania równowagi, odwiedzamy też ekstrawaganckie uliczki z szeregiem pubów, butików z pamiątkami, kramów, pełnych kolorowych smakołyków. Trzeba gdzieś usiąść, bo zmęczone nogi również powoli się buntują. Wnętrze klimatycznego domku chińskiego, z rybkami w umywalce i wodnistym piwem na stołach jest świadkiem naszej pierwszej potyczki w Jenge – grę, polegającą na układaniu wieży z drewnianych klocków, z której potem, bez uszczerbku dla konstrukcji, trzeba wyjmować kolejne cegiełki. W tle leci jakiś stary chiński film, a my sami czujemy się jakoś nierealnie. Ryan nas opuszcza, a my, naładowani nową energią, idziemy jeszcze zobaczyć centrum olimpijskie w nocnych barwach. Trzeba przyznać, że pięknie podświetlone, nowoczesne konstrukcje wyszły im dość imponująco.
Około dwudziestu ulicznych sprzedawców bibelotów usłyszało od nas „nie, dziękuję” zanim wreszcie dotarliśmy z powrotem do metra. Teraz już tylko kolacja, kilka zabawnych lekcji chińskiego i padamy z wycieńczenia. Jutro czeka nas maraton atrakcji, na czele z pałacem cesarskim w Zakazanym Mieście. Z tą myślą zasypiamy.