Pobudka - 6:30. Dziś czeka na nas najbardziej chyba oczekiwana atrakcja - Wielki Mur Chiński. Ale zanim wyruszymy, jeszcze wizyta w bankomacie – bilety lotnicze już w kieszeni, a konto niemal wyczyszczone ze środków – to oznacza, że czas wracać. Mur jednak trzeba zobaczyć. Zaczynamy bardzo po chińsku – od targowania się z taksówkarzami i innymi przewoźnikami. Idzie nam coraz lepiej – na miejsce dostajemy się pół darmo, wmawiając kierowcy, że jak nie przyjmie naszych warunków to te 65 km przejdziemy pieszo. Działa. Docieramy do miejscowości u stóp łańcucha górskiego, na którego grani rysuje się długa linia muru. Bajkowo. Bezchmurne niebo, jak na zamówienie. Zimowe słońce i mroźne powietrze wyostrza wszelkie kontury. Zapiera dech i zatrzymuje czas. Cztery godziny, na które umówiliśmy się z, czekającym na nas, panem kierowcą, wydają się jedynie krótką chwilą. Od ciągnącego się aż po kres horyzontu Wielkie Muru ciężko oderwać wzrok. W dodatku warunki do zwiedzania bardzo sprzyjające. Oprócz nas, po kamiennych stopniach wspina się para Francuzów z koszykiem jedzenia oraz grupka starszawych Chińczyków. W połowie naszej trasy, przy jednej z baszt wytargowaliśmy chińskie piwo – Tsingtao oraz lunch w postaci garści ziaren słonecznika, które były już prezentem od sympatycznej wieśniaczki. Siadamy z tymi skarbami na schodkach. Wdech, wydech – trzeba wchłonąć to miejsce.
Droga powrotna upływa na półsennych pogaduszkach z kierowcą - wyjątkowo sympatycznym, ale i wyjątkowo gadatliwym Chińczykiem. Półprzytomnie planujemy jeszcze - trzeba iść na targ i kupić trochę chińskiego jedzenia na drogę, może tych pysznych kurczaków na patyku? Nie obędzie się też bez herbaty i lokalnego piwa. Na pamiątkę oczywiście. Musimy wypchać plecaki. Musimy zawieźć rodzinie Musimy pokazać przyjaciołom. Jeszcze jeden dzień…